kontakt

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Morze wielorybiej krwi na Wyspach Owczych

Wyspy Owcze są protektoratem Danii, mieszka tam około 48 tysięcy osób. Przez cztery wieki kwitła tradycja połowu wielorybów i od rezultatu wypraw zależało życie mieszkańców. Co będzie? Głód czy sytość?
Na Morzu Norweskim, na Wyspach Owczych, coroczne odbywa się polowanie na grindwale - walenie zaliczane do delfinów. Co roku w okresie lipca i sierpnia rybacy zaganiają je swoimi łodziami w głąb zatoki i zabijają harpunami. Uczestniczą w tym całe rodziny - od ojców, przez matki, aż po małe dzieci. Bankierzy, rybacy, szewcy, przedsiębiorcy i sprzedawcy, nie ma znaczenia wykształcenie i pozycja społeczna. Udział może wziąć każdy chętny, a mięso i tłuszcz podzielone są równo pomiędzy wszystkich mieszkańców wsi. Corocznie ginie tam od 600 do 1000 sztuk grindwali.




  Zdjęcia zrobił Benjamin Rasmussen w czasie polowania (tzw. Grindadrap) w Klaksvík. Proceder ten nie wynika już z potrzeb ekonomicznych, a jest uzasadniany jedynie tradycją. Podobno takie „polowanie” podlega ścisłym regułom i zasadom, jest nadzorowane przez specjalne komisje.
Mieszkańcy Wysp Owczych swoje okrucieństwo tłumaczą nie tylko tradycją. Jest to również okazją dla dorastających chłopców, by zabijając walenie udowodnili swoje męstwo.
Sięgają też do argumentów ustrojowych. Dla nich do przykład „kultury socjalistycznej”, czyli współpracy i dzielenia się „dobrem”.

sobota, 28 grudnia 2013

Znowu bezprecedensowy atak mediów na Kościół

Mocnym akcentem, dosłownie i w przenośni, zakończył święta 66-letni ksiądz z Łowicza, „pracujący” w diecezji warszawsko-praskiej. Kierując samochodem kia cree'd stracił panowanie nad pojazdem i potrącił przechodzącą na pasach 41-letnią kobietę, która trafiła do szpitala. Niejako przy okazji uszkodził uliczną latarnię. 
Badanie alkomatem wykazało 2 promile alkoholu w wydychanym powietrzu. Policja zatrzymała duchownemu prawo jazdy. Zamiast zawieźć go na „wytrzeźwiałkę”, puściła go „luzem”.
Miał się wstawić na komendzie następnego dnia i się wstawił. Tylko, że miał „w sobie” 1,8 promila! Tym razem został zatrzymany, ale pewnie nie na długo!
            Przesłuchany ma być jak wytrzeźwieje, co może potrwać do soboty. Potem mają mu być postawione zarzuty. 
            
               Rodzi się pytanie – jak można tak bezkarnie szkalować „świętego człowieka”? Przecież on niewonny jako ta lelija, co sąd (jeśli dojdzie do postawienia zarzutów) szybciutko klepnie! Uniewinnienie nieco potrwa, gdyż sprawie trzeba przyjrzeć się dogłębnie, co zajmie wymiarowi sprawiedliwości pewnie kilka lat.





 A ustalić trzeba, że:
  1. Samochód sam jechał, ksiądz nie miał z tym nic wspólnego
  2. Pasy nocy przenieśli nieznani sprawcy na inne miejsce, ksiądz zatrzymał się tam, gdzie powinny one być
  3. W ogóle wszystkiemu winna „ideologia gender”, masoni, Żydzi i cykliści
  4. Winna była kobieta, powinna uklęknąć, pomodlić się o szczęśliwy powrót duchownego do domu i poczekać, aż dokończy slalom.
  5. Alkomat był popsuty
  6. Ksiądz był trzeźwy, pijane było powietrze i policjanci
  7. Latarnia spacerowała po jezdni

    Atakom na Kościół i jego pasterzy mówimy zdecydowane – NIE!


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Alternatywne wersje św. Mikołaja, czyli - się macie, ludzie!

            Tylko patrzeć jak św. Mikołaj, Gwiazdor, czy Dziadek Mróz, jak zwał tak zwał, trafi do was z prezentami. Idąc z duchem czasu, może się nieco „unowocześnić”. Bądźcie przygotowani, czuwajcie! 

Hipster
            Może być ubrany w sprane i dziurawe dżinsy, koszulę w kratę i kowbojki, ale są też wersje bardziej odlotowe. Sekundę po wejściu walnie kilka fotek, które zaraz puści na Instagramie:
1.Mleko i ciasteczka, które zostawiłeś na stole
2. Twoją choinkę
3. Samojebkę na tle choinki
            Mleka pić nie będzie, bo zawiera laktozę, a on pije tylko sojowe. Najprawdopodobniej przyjedzie na rowerze, bo renifer jest zbyt „mainstreamowy”.
Prezentów ma bez liku! Tort wypieczony we własnym piecu (oczywiście bez tłuszczów zwierzęcych!), coś w stylu vintage kupione na pchlim targu czy zestaw filmów Larsa von Triera.





 
Hippis
             Ledwie wejdzie zacznie nadawać o pokoju i miłości, wypije mleko i zje cioteczka, choinkę również. Duża szansa, że będzie upalony po pachy!
             Przyjdzie na piechotę, bo gardzi dobrami materialnymi jak sanie i renifer. Prezentu nie oczekujcie, bo w sięta nie wierszy, to przecież czystej wody konsumpcjonizm! Jedynie co może zostawić, to peta z „marychą”. 











 
Szambonurek
             Najchętniej odwiedza zamknięte na cztery spusty domki letniskowe. Spotkać go można również pod kościołem, albo przy pojemnikach na śmieci. Jego pojawienie wyprzedza specyficzny zapach, a jeśli idzie pod wiatr, poznać go można po kolorkach na obrzękłej twarzy (odcienie fioletu) oraz odzieży z recyklingu.
            Nie dość, że nie daje prezentów, to jeszcze sam domaga się wsparcia – a to fajki, a to złotówki „na bułkę”. 

Ziom
            Wejdzie bez pukania i od razu z grubej rury zasięga informacji – Gdzie jest kibel? Mogę zadzwonić? Masz fajki? Najczęściej będzie „wczorajszy” i w dresie. Bystrym spojrzeniem omiecie stół, by znaleźć „lekarstwo”, którym od razu się poratuje. Kluczowe pytanie jakie padnie to – Gdzie są prezenty? Lepiej nie mówić – Nie ma! Może się zdenerwować! Najprościej dać mu wszystko, co leży po choinką, bo inaczej spyta – A co będzie jak sam znajdę?
             Najczęściej nie przychodzi sam, na zewnątrz czeka kilka „elfów”. W nagrodę za dobre zachowanie może odpuścić wam wpierdol.
Na policję najlepiej dzwonić 15 minut po jego wyjściu. 
 
Emo
            Mikołaj nieokreślonej płci, z grzywką zakrywająca pół twarzy i podbitym okiem. Do twojego domu na pewno nie przyjdzie, bo nikt nie zasługuje na jego uwagę. Nie czekaj więc na prezenty, bo ludzie są obrzydliwi, życie to syf, a w ogóle wszystko to gówno.
Jeśli chcesz go znaleźć, idź na dach wieżowca. Będzie siedział na skraju i płacząc kontemplował „światła wielkiego miasta”. Spotkasz go też w pubie, na koncercie jakieś kapeli typu „Wiwisekcja szczura” czy „Trup ma się dobrze”.
            W twoim domu znajdziesz go tylko w jednym przypadku – jeśli w łazience się pochlasta.

niedziela, 22 grudnia 2013

Chcesz kąpać się w pieniądzach?

             W okresie świąt, jak życzymy komuś tyle kasy, by się mógł kąpać w pieniądzach, wcale to nie jest takie nierealne. Z pomocą może przyjść JamesEdition, największy internetowy, luksusowy rynek na świecie.
W ofercie ma ponad 51.000 odrzutowców, jachty, samochody, ekskluzywne egzotyczne zegarki i luksusowe domy od ponad 1000 zaufanych sprzedawców na całym świecie. 
JamesEdition oferuje również „komorę bankową” zawierającą 8 milionów monet o nominale 5 centów szwajcarskich, czyli wychodzi około 450 tysięcy dolarów.
By kupić ten specyficzny sejf trzeba wziąć udział w aukcji, teraz pula przechowywana jest w szwajcarskim banku Schweizer Volksbank w Bazylei.
               Sama komora to dzieło sztuki szwajcarskich rzemieślników – marmur i miedź. Została tak zaprojektowana, by można w niej urządzać nawet małe przyjęcia. Wtedy monety są schowane w szufladach lub stanowią specyficzny dywan.
              Organizatorzy aukcji obiecują, że zwycięzcy dostarczą sejf w dowolne miejsce na kuli ziemskiej. Na razie, za niewielką opłatą, można się kąpać w forsie!



sobota, 21 grudnia 2013

Operacje na własnym ciele – konieczność i kamuflaż

             Najlepszy własny dentysta, mówi porzekadło, a chirurg? Okazuje się, że można zoperować samego siebie i to w warunkach niekoniecznie luksusowych. Kilka takich operacji przeszło do historii.
              W 1921 r. dr Evan O’Neill Kane (USA) wyciął sobie ślepą kiszkę, z zastosowaniem miejscowego znieczulenia. Był już tak odwodniony, że zaczynał majaczyć. 11 lat później sam zoperował sobie przepuklinę pachwinową, a miał wówczas 70 lat.
 
                W 1960 r. Leonid Rogozov wyjechał jako lekarz 13-osobowej 6-tej Sowieckiej ekspedycji, na stację Novolazarevskaya. Miał wówczas 27 lat. Po czterech miesiącach dopadło go zapalenie wyrostka robaczkowego. Brak lotniska w pobliżu wykluczał szybki transport do szpitala. Potrzebna była operacja na miejscu, a jedyną osobą która ją mógł przeprowadzić był on sam.









             W nocy 30 kwietnia 1961r.  z pomocą meteorologa i mechanika odbyła się operacja. Asystenci podawali mu instrumenty i trzymali lusterko. Rogozov wstrzyknął sobie znieczulenie pod postacią nowokainy, po czym wykonał 12 centymetrowe cięcie. Cała operacja trwała dwie godzimy i zakończyła się pełnym sukcesem. W ciągu pięciu dni gorączka ustała, a po tygodniu mógł już zdjąć szwy. W Sankt Petersburgu, w muzeum arktycznym, znajduje się wystawa, na której można zobaczyć instrumenty chirurgiczne, którymi Leonid Rogozov dokonał tej operacji.
              Zupełnie inne motywy miał Japończyk Tatsuya Ichihashi, by zoperować sobie twarz. W 2007 r. zgwałcił i zamordował swoją nauczycielkę języka angielskiego, Brytyjkę Lindsay Ann Hawker. Udało mu się uciec przed policją i ukrywał się blisko 2,5 roku. W tym czasie sam wykonał sobie operację plastyczną twarzy. Ponoć, jak opisywał w książce, użył tylko noża. 
             Na stacji Amundsen-Scott w 1999 r. dr Jerri Nielsen odkryła w swej piersi guz. Sama dokonała dwóch biopsji, a po odkryciu, że to złośliwy nowotwór, poddała się prymitywnej chemioterapii. Kolejne ruchy konsultowała podczas telekonferencji z zespołem lekarzy z USA, gdyż samolot, który miał ją zabrać, przez długi czas nie mógł wylądować z powodu złej pogody i braku odpowiedniego lądowiska. Swe doświadczenia opisała w książce „Ice Bound”. Niestety, 10 lat później nowotwór zaatakował jej mózg i w konsekwencji zmarła.
              Meksykanka Inés Ramirez nie mogła się doczekać na lekarza, podczas trudnego porodu. Najbliższa położna znajdowała się około 80 kilometrów od jej wioski. Mąż, nie bardzo kontaktował, pił w pobliskim barze.
              Inés zdezynfekowała podbrzusze wódką (sama też się ią „znieczuliła”), potem rozcięła je trzema ruchami kuchennym nożem i wyciągnęła dziecko. Zszyto ją dopiero po kilkunastu godzinach. Co najważniejsze – i ona, i syn przeżyli!
            Chyba nieco ułatwione zadanie miał 31-letni Szymon Lipiński, spod Działdowa. W 2011 r. pracował w przydomowym warsztacie i w oko wbiły mu się metalowe opiłki z tarczy szlifierskiej.
             Udał się na pogotowie, czekał godzinę w poczekalni, a gdy lekarz go przyjął, bezradnie rozłożył ręce. Stwierdz]ił, ze musi obejrzeć go okulista, a ten akurat miał wolne. Mężczyznę odesłano do innej placówki, ale tam również nikt nie udzielił mu pomocy. Jeden z lekarzy wręcz stwierdził, że ma wolne terminy za kilka miesięcy.
             Ból był już tak silny, że Szymon Lipiński zdecydował się na samo operację. Metalowe opiłki wyjął z oka za pomocą magnesu ze starego głośnika samochodowego.
           Skończyło się dobrze, ale pewnie do końca życia będzie pamiętał o okularach ochronnych!






piątek, 20 grudnia 2013

Prawdziwe psy wojny

              Zwierzęta od zarania dziejów używane były przez człowieka podczas wojny. Służyły jako siła pociągowa czy do transportu sprzętu (słonie, konie, wielbłądy), ale również jako broń. Tutaj specyficzną rolę pełniły specjalnie szkolone psy. W starożytności były formowane nawet specjalne psie oddziały, tworzone z najbardziej agresywnych czworonogów.
             W czasach nowożytnych chyba jako pierwsi psimi „wojownikami” zainteresowali się Rosjanie. Decyzję o przysposobieniu ich do służby wojskowej podjęto około 1924 r. Pod Moskwą utworzono specjalny ośrodek szkoleniowy, a trafiały tam zwierzęta szkolone później przez instruktorów, treserów cyrkowych, myśliwych i naukowców. Utworzono 13 placówek tego typu. 
              Początkowo zwierzęta szkolono do przenoszenia wyposażenia, znajdowania min i zadań ratowniczych. Na początku lat 30. „fachowcy” doszli do wniosku, że psy można wykorzystać jako broń przeciwczołgową. Tresowano czworonogi do przenoszenia min i bomb, które miały umieścić pod czołgiem i … uciekać. Diabeł, jak zwykle, tkwił w szczegółach. Pies musiał jakoś ładunek odczepić, co okazało się dużym problemem. Czasem, po prostu, wracały z miną na grzbiecie. Drugim problem stanowiły czasowe zapalniki, które służyły do zdalnej detonacji. A czołg w miejscu nie stał!
             Rozwiązanie narzucało się samo – ładunki mocowano na stałe, skazując psa na śmierć.
Sam trening był bardzo okrutny. Psy głodzono, a jedzenie umieszczano pod czołgiem. Symulowano nawet bitwę i wybuchy, by zwierzęta nie panikowały. 
              Tak szkolone psy pojawiły się w 1941 r., podczas agresji Niemiec na ZSRR. Do walki posłano ich trzydzieści, ale efekt był mizerny. Stały się łatwym celem dla snajperów, a jedzenie nie było zbyt mocną motywacją. Psy nieco głupiały widząc inne czołgi, niż te, przy jakich były szkolone. Na swój rozum problem rozwiązały prawidłowo, wracały pod „znajome” czołgi. Pomysł z taką bronią przeciwpancerną spalił więc na panewce.
                Rosjanie nie byli jedynymi, którzy do przenoszenia min i bomb używali psów. Ich śladem poszli Amerykanie i Japończycy, a jeszcze w 2007 r. Irakijczycy. 
              Do przenoszenia ładunków tresowano również delfiny, koty, ptaki, szczury, wielbłądy, konie, osły i muły.
             Ocenia się, że w czasie II wojny światowej zginęło ponad 20 tysięcy psów.
             Taak... Człowiek to brzmi dumnie! Potrafi się zaopiekować swoim najwierniejszym przyjacielem.


czwartek, 19 grudnia 2013

Browar we własnym brzuchu

             Na pogotowie w Teksasie zgłosił się 61-letni mężczyzna, który skarżył się na oszołomienie, zaburzenia równowagi i mdłości. Po zbadaniu okazało się, że ma w krwi 3,7 promila alkoholu, czyli był nawalony jak autobus. Problem w tym, że twierdził, iż nic nie pił.
             Nie był to pierwszy taki przypadek. Zdarzało mu się to już uprzednio, szczególnie po zjedzeniu czegoś słodkiego. Szczególnie zaniepokojona była jego żona, która podejrzewając „drinkowanie” męża, systematycznie, w ciągu pięciu lat, sprawdzała go alkomatem. Ten wskazywał niekiedy nawet 4 promile! „Kłopoty alkoholowe” zaczęły się zaraz po tym, gdy po operacji stopy mężczyzna był leczony antybiotykami. 
              Lekarze ustalili, że w jelitach mężczyzny zachodzi samoistna fermentacja alkoholowa. Zagnieździły tam się drożdże, których poszczególne szczepy wykorzystuje się w piekarnictwie, winiarstwie oraz gorzelnictwie. Syndrom nazwano „fermentacją jelitową”.
              Drożdże znalazły się w jelitach prawdopodobnie po wypiciu piwa, gdy w przewodzie pokarmowym jeszcze nie odrodziła się flora bakteryjna, wybita antybiotykami.
Amerykanin otrzymał leki przeciwgrzybiczne, a także preparaty odnawiające florę bakteryjną przewodu pokarmowego i „wytrzeźwiał”.
             Takich przypadków na świecie zdarzyło się zaledwie kilka. Coś mi się zdaje, że niejeden Polak chciałby tak zachorować!


środa, 18 grudnia 2013

Szarganie świętości, czy fuck pokazany śmierci

              Joel-Peter Witkin jest amerykańskim fotografem mieszkającym w Albuquerque w Nowym Meksyku. Jego prace często dotyczą takich tematów jak śmierć, jest to wręcz fascynacja. W kadrach pojawiają się zwłoki, w kontrze z postaciami rodem z surrealistycznych majaków (np. krasnoludy). Na zdjęciach pojawiają się również transseksualiści, hermafrodyci czy ludzie fizycznie zdeformowani. Witkin często przetwarza archetypowe motywy sztuki, mitologii czy religii, wszystko w duchu turpizmu, skrajnej brzydoty. 
               Przykładem może być choćby „Leda z łabędziem”. Jego ulubionym artystą jest Giotto. 
               Joel-Peter Witkin urodził się w 1939 roku w Brooklynie, jego brat bliźniak - Jerome - jest malarzem. Rodzice szybko się rozwiedli, powodem był zgrzyt religijny. Ojcem chłopców był litewski Żyd, matką Włoszka, zagorzała katoliczka. Nie mogli się porozumieć w jakiej wierze wychowywać dzieci.
              W dzieciństwie Joel-Peter Witkin był świadkiem śmiertelnego wypadku samochodowego, widok martwej dziewczynki stał się dla niego traumą na całe życie.
             Fotografować zaczął w wieku 11 lat, a sukces osiągnął już w 1956 r. Jedna z jego prac trafiła do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. W tym czasie portretował głównie ludzi z marginesu społecznego. Pięć lat później zaciągnął się do wojska, gdzie służył trzy lata. Jego zadaniem było udokumentowanie samobójstw i śmiertelnych wypadków żołnierzy. Na początku 70. lat, został przyjęty do słynnej sztuki szkoły Cooper Union w Nowym Jorku i studiował rzeźbę, jednocześnie jako utalentowany poeta otrzymał stypendium na Uniwersytecie Columbia. Po ukończeniu studiów przeniósł się do Nowego Meksyku. 
 



              Jego prace są czarno-białe, a stylizacja czasami szokuje. Sam artysta twierdzi, że w ten sposób pokazuje „odczłowieczenie” śmierci. Stała się ona czymś „zmiatanym pod dywan”, wstydliwym i bez szacunku. Kiedyś ludzie umierali w domu, w otoczeniu rodziny, teraz najczęściej w szpitalach, w osamotnieniu. Zanika kulturowy związek między życiem a śmiercią i cierpieniem.
            Odpierają zarzuty profanacji zwłok mówi, że fotografuje ciała bezimienne, których tożsamości w kostnicach nie można ustalić. Do zdjęć pozują mu również żywi ludzie, wtedy im po prostu płaci.
           Efekt końcowy starych zdjęć uzyskuje przez obróbkę negatywu, potem pozytywu i specjalne techniki druku.









poniedziałek, 16 grudnia 2013

Podatek od cumowania jachtów w głębi lądu




               Władze miasteczka Castellana Grotte na Sycylii (region Bari) opublikowały regulamin w sprawie gminnego podatku, między innymi od jachtów stojących w porcie. Poszli po bandzie, bo miejscowość wcale nie leży nad morzem. Do najbliższego portu (Monopoli) jest około 15 km. 

             Castellana Grotte, to spokojne miasteczko i jak się z nazwy można domyślić, słynie z grot, odwiedzanych przez setki turystów.  


              Sama miejscowość jest dość typowa, nie ma żadnych rewelacji. Podatek Tares obejmuje m.in. wywóz śmieci i inne usługi, a rozporządzenie nieopatrzenie skopiowano „na żywca” ze strony internetowej Viareggio. Dekretu nawet nie poprawiono w nazewnictwie, mówi o korzystaniu z „akwenu” i że kwota podatku od jachtów i innych jednostek morskich „zacumowanych w porcie w Viareggio zależy od ich długości". Tak a propos... Viareggio to znany kurort nadmorski w Toskanii, położony 1300 km na północ od  Castellana Grotte.
            Sprawa wywołała śmiech w całym kraju, a pikanterii temu zdarzeniu dodaje fakt, że zanim rozporządzenie weszło w życie, przeczytał je sztab doradców, kierowników gminnych departamentów, cały zarząd miejski, a rada gminna zebrała się w celu jego przeanalizowania na sześciu posiedzeniach.
            Tak do końca nie jest to totalny odlot, gdyż Castellana Grotte jest liderem międzygminnego porozumienia  turystycznego „Trulli, jaskinie, morze". Chyba po prostu chodziło o cumowanie jachtów w Monopoli. 



           Dla jasności – trulii to domki z charakterystycznymi, kamiennymi dachami w kształcie szpiczastego stożka, wznoszone niegdyś głównie przez mieszkańców włoskiego regionu Apulia.