wtorek, 31 grudnia 2013
poniedziałek, 30 grudnia 2013
Morze wielorybiej krwi na Wyspach Owczych
Wyspy Owcze są
protektoratem Danii, mieszka tam około 48 tysięcy osób. Przez
cztery wieki kwitła tradycja połowu wielorybów i od rezultatu
wypraw zależało życie mieszkańców. Co będzie? Głód czy
sytość?
Na Morzu
Norweskim, na Wyspach Owczych, coroczne odbywa się polowanie na
grindwale - walenie zaliczane do delfinów. Co roku w okresie lipca i
sierpnia rybacy zaganiają je swoimi łodziami w głąb zatoki i
zabijają harpunami. Uczestniczą w tym całe rodziny - od ojców,
przez matki, aż po małe dzieci. Bankierzy, rybacy, szewcy,
przedsiębiorcy i sprzedawcy, nie ma znaczenia wykształcenie i
pozycja społeczna. Udział może wziąć każdy chętny, a mięso i
tłuszcz podzielone są równo pomiędzy wszystkich mieszkańców
wsi. Corocznie ginie tam od 600 do 1000 sztuk grindwali.
Zdjęcia zrobił
Benjamin Rasmussen w czasie polowania (tzw. Grindadrap) w Klaksvík.
Proceder ten nie wynika już z potrzeb ekonomicznych, a jest
uzasadniany jedynie tradycją. Podobno takie „polowanie” podlega
ścisłym regułom i zasadom, jest nadzorowane przez specjalne
komisje.
Mieszkańcy Wysp
Owczych swoje okrucieństwo tłumaczą nie tylko tradycją. Jest to
również okazją dla dorastających chłopców, by zabijając
walenie udowodnili swoje męstwo.
Sięgają też do argumentów
ustrojowych. Dla nich do przykład „kultury socjalistycznej”,
czyli współpracy i dzielenia się „dobrem”.
niedziela, 29 grudnia 2013
sobota, 28 grudnia 2013
Znowu bezprecedensowy atak mediów na Kościół
Mocnym akcentem, dosłownie i w przenośni,
zakończył święta 66-letni ksiądz z Łowicza, „pracujący” w
diecezji warszawsko-praskiej. Kierując samochodem kia cree'd stracił
panowanie nad pojazdem i potrącił przechodzącą na pasach
41-letnią kobietę, która trafiła do szpitala. Niejako przy okazji
uszkodził uliczną latarnię.
Badanie alkomatem
wykazało 2 promile alkoholu w wydychanym powietrzu. Policja
zatrzymała duchownemu prawo jazdy. Zamiast zawieźć go na
„wytrzeźwiałkę”, puściła go „luzem”.
Miał się wstawić na komendzie
następnego dnia i się wstawił. Tylko, że miał „w sobie” 1,8
promila! Tym razem został zatrzymany, ale pewnie nie na długo!
Przesłuchany ma być jak
wytrzeźwieje, co może potrwać do soboty. Potem mają mu być
postawione zarzuty.
Rodzi się pytanie – jak można tak
bezkarnie szkalować „świętego człowieka”? Przecież on
niewonny jako ta lelija, co sąd (jeśli dojdzie do postawienia
zarzutów) szybciutko klepnie! Uniewinnienie nieco potrwa, gdyż
sprawie trzeba przyjrzeć się dogłębnie, co zajmie wymiarowi
sprawiedliwości pewnie kilka lat.
A ustalić trzeba, że:
- Samochód sam jechał, ksiądz nie miał z tym nic wspólnego
- Pasy nocy przenieśli nieznani sprawcy na inne miejsce, ksiądz zatrzymał się tam, gdzie powinny one być
- W ogóle wszystkiemu winna „ideologia gender”, masoni, Żydzi i cykliści
- Winna była kobieta, powinna uklęknąć, pomodlić się o szczęśliwy powrót duchownego do domu i poczekać, aż dokończy slalom.
- Alkomat był popsuty
- Ksiądz był trzeźwy, pijane było powietrze i policjanci
- Latarnia spacerowała po jezdniAtakom na Kościół i jego pasterzy mówimy zdecydowane – NIE!
piątek, 27 grudnia 2013
czwartek, 26 grudnia 2013
środa, 25 grudnia 2013
wtorek, 24 grudnia 2013
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Alternatywne wersje św. Mikołaja, czyli - się macie, ludzie!
Tylko patrzeć jak św. Mikołaj,
Gwiazdor, czy Dziadek Mróz, jak zwał tak zwał, trafi do was z
prezentami. Idąc z duchem czasu, może się nieco „unowocześnić”.
Bądźcie przygotowani, czuwajcie!
Hipster
Może być ubrany w sprane i dziurawe
dżinsy, koszulę w kratę i kowbojki, ale są też wersje bardziej
odlotowe. Sekundę po wejściu walnie kilka fotek, które zaraz puści
na Instagramie:
1.Mleko i ciasteczka, które zostawiłeś
na stole
2. Twoją choinkę
3. Samojebkę na tle choinki
Mleka pić nie będzie, bo zawiera
laktozę, a on pije tylko sojowe. Najprawdopodobniej przyjedzie na
rowerze, bo renifer jest zbyt „mainstreamowy”.
Prezentów ma bez liku! Tort
wypieczony we własnym piecu (oczywiście bez tłuszczów
zwierzęcych!), coś w stylu vintage kupione na pchlim targu czy
zestaw filmów Larsa von Triera.
Hippis
Ledwie wejdzie zacznie nadawać o
pokoju i miłości, wypije mleko i zje cioteczka, choinkę również.
Duża szansa, że będzie upalony po pachy!
Przyjdzie na piechotę, bo gardzi
dobrami materialnymi jak sanie i renifer. Prezentu nie oczekujcie, bo
w sięta nie wierszy, to przecież czystej wody konsumpcjonizm!
Jedynie co może zostawić, to peta z „marychą”.
Szambonurek
Najchętniej odwiedza zamknięte na
cztery spusty domki letniskowe. Spotkać go można również pod
kościołem, albo przy pojemnikach na śmieci. Jego pojawienie
wyprzedza specyficzny zapach, a jeśli idzie pod wiatr, poznać go
można po kolorkach na obrzękłej twarzy (odcienie fioletu) oraz
odzieży z recyklingu.
Nie dość, że nie daje prezentów,
to jeszcze sam domaga się wsparcia – a to fajki, a to złotówki
„na bułkę”.
Ziom
Wejdzie bez pukania i od razu z grubej
rury zasięga informacji – Gdzie jest kibel? Mogę zadzwonić? Masz
fajki? Najczęściej będzie „wczorajszy” i w dresie. Bystrym
spojrzeniem omiecie stół, by znaleźć „lekarstwo”, którym od
razu się poratuje. Kluczowe pytanie jakie padnie to – Gdzie są
prezenty? Lepiej nie mówić – Nie ma! Może się zdenerwować!
Najprościej dać mu wszystko, co leży po choinką, bo inaczej spyta
– A co będzie jak sam znajdę?
Najczęściej nie przychodzi sam, na
zewnątrz czeka kilka „elfów”. W nagrodę za dobre zachowanie
może odpuścić wam wpierdol.
Na policję najlepiej dzwonić 15
minut po jego wyjściu.
Emo
Mikołaj nieokreślonej płci, z
grzywką zakrywająca pół twarzy i podbitym okiem. Do twojego domu
na pewno nie przyjdzie, bo nikt nie zasługuje na jego uwagę. Nie
czekaj więc na prezenty, bo ludzie są obrzydliwi, życie to syf, a
w ogóle wszystko to gówno.
Jeśli chcesz go znaleźć, idź na
dach wieżowca. Będzie siedział na skraju i płacząc kontemplował
„światła wielkiego miasta”. Spotkasz go też w pubie, na
koncercie jakieś kapeli typu „Wiwisekcja szczura” czy „Trup ma
się dobrze”.
W twoim domu znajdziesz go tylko w
jednym przypadku – jeśli w łazience się pochlasta.
niedziela, 22 grudnia 2013
Chcesz kąpać się w pieniądzach?
W okresie świąt, jak życzymy komuś
tyle kasy, by się mógł kąpać w pieniądzach, wcale to nie jest
takie nierealne. Z pomocą może przyjść JamesEdition, największy
internetowy, luksusowy rynek na świecie.
W ofercie ma ponad
51.000 odrzutowców, jachty, samochody, ekskluzywne egzotyczne
zegarki i luksusowe domy od ponad 1000 zaufanych sprzedawców na
całym świecie.
JamesEdition
oferuje również „komorę bankową” zawierającą 8 milionów
monet o nominale 5 centów szwajcarskich, czyli wychodzi około 450
tysięcy dolarów.
By kupić ten
specyficzny sejf trzeba wziąć udział w aukcji, teraz pula
przechowywana jest w szwajcarskim banku Schweizer Volksbank w
Bazylei.
Sama komora to dzieło sztuki
szwajcarskich rzemieślników – marmur i miedź. Została tak
zaprojektowana, by można w niej urządzać nawet małe przyjęcia.
Wtedy monety są schowane w szufladach lub stanowią specyficzny
dywan.
Organizatorzy aukcji obiecują, że
zwycięzcy dostarczą sejf w dowolne miejsce na kuli ziemskiej. Na
razie, za niewielką opłatą, można się kąpać w forsie!
sobota, 21 grudnia 2013
Operacje na własnym ciele – konieczność i kamuflaż
Najlepszy własny dentysta, mówi
porzekadło, a chirurg? Okazuje się, że można zoperować samego
siebie i to w warunkach niekoniecznie luksusowych. Kilka takich
operacji przeszło do historii.
W 1921 r. dr Evan O’Neill Kane (USA)
wyciął sobie ślepą kiszkę, z zastosowaniem miejscowego
znieczulenia. Był już tak odwodniony, że zaczynał majaczyć. 11
lat później sam zoperował sobie przepuklinę pachwinową, a miał
wówczas 70 lat.
W 1960 r. Leonid Rogozov wyjechał jako
lekarz 13-osobowej 6-tej Sowieckiej ekspedycji, na stację
Novolazarevskaya. Miał wówczas 27 lat. Po czterech miesiącach
dopadło go zapalenie wyrostka robaczkowego. Brak lotniska w pobliżu
wykluczał szybki transport do szpitala. Potrzebna była operacja na
miejscu, a jedyną osobą która ją mógł przeprowadzić był on
sam.
W nocy 30 kwietnia 1961r. z pomocą
meteorologa i mechanika odbyła się operacja. Asystenci podawali mu
instrumenty i trzymali lusterko. Rogozov wstrzyknął sobie
znieczulenie pod postacią nowokainy, po czym wykonał 12
centymetrowe cięcie. Cała operacja trwała dwie godzimy i
zakończyła się pełnym sukcesem. W ciągu pięciu dni gorączka
ustała, a po tygodniu mógł już zdjąć szwy. W Sankt Petersburgu,
w muzeum arktycznym, znajduje się wystawa, na której można
zobaczyć instrumenty chirurgiczne, którymi Leonid Rogozov dokonał
tej operacji.
Zupełnie inne motywy miał Japończyk
Tatsuya Ichihashi, by zoperować sobie twarz. W 2007 r. zgwałcił i
zamordował swoją nauczycielkę języka angielskiego, Brytyjkę
Lindsay Ann Hawker. Udało mu się uciec przed policją i ukrywał
się blisko 2,5 roku. W tym czasie sam wykonał sobie operację
plastyczną twarzy. Ponoć, jak opisywał w książce, użył tylko
noża.
Na stacji Amundsen-Scott w 1999 r. dr
Jerri Nielsen odkryła w swej piersi guz. Sama dokonała dwóch
biopsji, a po odkryciu, że to złośliwy nowotwór, poddała się
prymitywnej chemioterapii. Kolejne ruchy konsultowała podczas
telekonferencji z zespołem lekarzy z USA, gdyż samolot, który miał
ją zabrać, przez długi czas nie mógł wylądować z powodu złej
pogody i braku odpowiedniego lądowiska. Swe doświadczenia opisała
w książce „Ice Bound”. Niestety, 10 lat później nowotwór
zaatakował jej mózg i w konsekwencji zmarła.
Meksykanka
Inés Ramirez nie mogła się doczekać na lekarza, podczas trudnego
porodu. Najbliższa położna znajdowała się około 80 kilometrów
od jej wioski. Mąż, nie bardzo kontaktował, pił w pobliskim
barze.
Inés zdezynfekowała podbrzusze wódką
(sama też się ią „znieczuliła”), potem rozcięła je trzema
ruchami kuchennym nożem i wyciągnęła dziecko. Zszyto ją dopiero
po kilkunastu godzinach. Co najważniejsze – i ona, i syn przeżyli!
Chyba nieco ułatwione zadanie miał
31-letni Szymon Lipiński, spod Działdowa. W 2011 r. pracował w
przydomowym warsztacie i w oko wbiły mu się metalowe opiłki z
tarczy szlifierskiej.
Udał się na pogotowie, czekał
godzinę w poczekalni, a gdy lekarz go przyjął, bezradnie rozłożył
ręce. Stwierdz]ił, ze musi obejrzeć go okulista, a ten akurat miał
wolne. Mężczyznę odesłano do innej placówki, ale tam również
nikt nie udzielił mu pomocy. Jeden z lekarzy wręcz stwierdził, że
ma wolne terminy za kilka miesięcy.
Ból był już tak silny, że Szymon
Lipiński zdecydował się na samo operację. Metalowe opiłki wyjął
z oka za pomocą magnesu ze starego głośnika samochodowego.
Skończyło się dobrze, ale pewnie do
końca życia będzie pamiętał o okularach ochronnych!
piątek, 20 grudnia 2013
Prawdziwe psy wojny
Zwierzęta od zarania dziejów używane
były przez człowieka podczas wojny. Służyły jako siła pociągowa
czy do transportu sprzętu (słonie, konie, wielbłądy), ale również
jako broń. Tutaj specyficzną rolę pełniły specjalnie szkolone
psy. W starożytności były formowane nawet specjalne psie oddziały,
tworzone z najbardziej agresywnych czworonogów.
W czasach nowożytnych chyba jako
pierwsi psimi „wojownikami” zainteresowali się Rosjanie. Decyzję
o przysposobieniu ich do służby wojskowej podjęto około 1924 r.
Pod Moskwą utworzono specjalny ośrodek szkoleniowy, a trafiały tam
zwierzęta szkolone później przez instruktorów, treserów
cyrkowych, myśliwych i naukowców. Utworzono 13 placówek tego typu.
Początkowo zwierzęta szkolono do
przenoszenia wyposażenia, znajdowania min i zadań ratowniczych. Na
początku lat 30. „fachowcy” doszli do wniosku, że psy można
wykorzystać jako broń przeciwczołgową. Tresowano czworonogi do
przenoszenia min i bomb, które miały umieścić pod czołgiem i …
uciekać. Diabeł, jak zwykle, tkwił w szczegółach. Pies musiał
jakoś ładunek odczepić, co okazało się dużym problemem. Czasem,
po prostu, wracały z miną na grzbiecie. Drugim problem stanowiły
czasowe zapalniki, które służyły do zdalnej detonacji. A czołg w
miejscu nie stał!
Rozwiązanie narzucało się samo –
ładunki mocowano na stałe, skazując psa na śmierć.
Sam trening był bardzo okrutny. Psy
głodzono, a jedzenie umieszczano pod czołgiem. Symulowano nawet
bitwę i wybuchy, by zwierzęta nie panikowały.
Tak szkolone psy pojawiły się w 1941
r., podczas agresji Niemiec na ZSRR. Do walki posłano ich
trzydzieści, ale efekt był mizerny. Stały się łatwym celem dla
snajperów, a jedzenie nie było zbyt mocną motywacją. Psy nieco
głupiały widząc inne czołgi, niż te, przy jakich były szkolone.
Na swój rozum problem rozwiązały prawidłowo, wracały pod
„znajome” czołgi. Pomysł z taką bronią przeciwpancerną
spalił więc na panewce.
Rosjanie nie byli jedynymi, którzy do
przenoszenia min i bomb używali psów. Ich śladem poszli Amerykanie
i Japończycy, a jeszcze w 2007 r. Irakijczycy.
Do przenoszenia ładunków tresowano
również delfiny, koty, ptaki, szczury, wielbłądy, konie, osły i
muły.
Ocenia się, że w czasie II wojny
światowej zginęło ponad 20 tysięcy psów.
Taak... Człowiek to brzmi dumnie!
Potrafi się zaopiekować swoim najwierniejszym przyjacielem.
czwartek, 19 grudnia 2013
Browar we własnym brzuchu
Na pogotowie w Teksasie zgłosił się
61-letni mężczyzna, który skarżył się na oszołomienie,
zaburzenia równowagi i mdłości. Po zbadaniu okazało się, że ma
w krwi 3,7 promila alkoholu, czyli był nawalony jak autobus. Problem
w tym, że twierdził, iż nic nie pił.
Nie był to pierwszy taki przypadek.
Zdarzało mu się to już uprzednio, szczególnie po zjedzeniu czegoś
słodkiego. Szczególnie zaniepokojona była jego żona, która
podejrzewając „drinkowanie” męża, systematycznie, w ciągu
pięciu lat, sprawdzała go alkomatem. Ten wskazywał niekiedy nawet
4 promile! „Kłopoty alkoholowe” zaczęły się zaraz po tym,
gdy po operacji stopy mężczyzna był leczony antybiotykami.
Lekarze ustalili, że w jelitach
mężczyzny zachodzi samoistna fermentacja alkoholowa. Zagnieździły
tam się drożdże, których poszczególne szczepy wykorzystuje się
w piekarnictwie, winiarstwie oraz gorzelnictwie. Syndrom nazwano
„fermentacją jelitową”.
Drożdże znalazły się w jelitach
prawdopodobnie po wypiciu piwa, gdy w przewodzie pokarmowym jeszcze
nie odrodziła się flora bakteryjna, wybita antybiotykami.
Amerykanin otrzymał leki
przeciwgrzybiczne, a także preparaty odnawiające florę bakteryjną
przewodu pokarmowego i „wytrzeźwiał”.
Takich przypadków na świecie
zdarzyło się zaledwie kilka. Coś mi się zdaje, że niejeden Polak
chciałby tak zachorować!
środa, 18 grudnia 2013
Szarganie świętości, czy fuck pokazany śmierci
Joel-Peter
Witkin jest amerykańskim fotografem mieszkającym w Albuquerque w
Nowym Meksyku. Jego prace często dotyczą takich tematów jak
śmierć, jest to wręcz fascynacja. W kadrach pojawiają się
zwłoki, w kontrze z postaciami rodem z surrealistycznych majaków
(np. krasnoludy). Na zdjęciach pojawiają się również
transseksualiści, hermafrodyci czy ludzie fizycznie zdeformowani.
Witkin często przetwarza archetypowe motywy sztuki, mitologii czy
religii, wszystko w duchu turpizmu, skrajnej brzydoty.
Przykładem
może być choćby „Leda z łabędziem”. Jego ulubionym artystą
jest Giotto.
Joel-Peter Witkin urodził się w 1939
roku w Brooklynie, jego brat bliźniak - Jerome - jest malarzem.
Rodzice szybko się rozwiedli, powodem był zgrzyt religijny. Ojcem
chłopców był litewski Żyd, matką Włoszka, zagorzała
katoliczka. Nie mogli się porozumieć w jakiej wierze wychowywać
dzieci.
W
dzieciństwie Joel-Peter Witkin był świadkiem śmiertelnego wypadku
samochodowego, widok martwej dziewczynki stał się dla niego traumą
na całe życie.
Fotografować
zaczął w wieku 11 lat, a sukces osiągnął już w 1956 r. Jedna z
jego prac trafiła do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku. W tym
czasie portretował głównie ludzi z marginesu społecznego. Pięć
lat później zaciągnął się do wojska, gdzie służył trzy lata.
Jego zadaniem było udokumentowanie samobójstw i śmiertelnych
wypadków żołnierzy. Na początku 70. lat, został przyjęty do
słynnej sztuki szkoły Cooper Union w Nowym Jorku i studiował
rzeźbę, jednocześnie jako utalentowany poeta otrzymał stypendium
na Uniwersytecie Columbia. Po ukończeniu studiów przeniósł się
do Nowego Meksyku.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg13gOk8VnCTj9fXAZEF7zmWphuczrJEv2g1Sk5b9j9waLqv_MmlwvC8oP7zzgubsEDH3cAfkgTeZfYco2V7C1BqM95ndwKJvsfXXocyLN_ckufbw1guI9Rr-OJUzeiTSzrk57bu9x2ixQ/s280/2.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg9l_cToB07Ho0sb4aJl1X_88ur8_ScGCut9rujKPeepoa2a7N_5HcPJvbcefAwdoezIqKYC1obkvtwTeeO5Ku05taenAG0UhrrOlaeGX3osRMwEYpj_dE_f41k99vQ_ti9zsMZ1cQ5p7U/s280/3.jpg)
Jego prace są czarno-białe, a
stylizacja czasami szokuje. Sam artysta twierdzi, że w ten sposób
pokazuje „odczłowieczenie” śmierci. Stała się ona czymś
„zmiatanym pod dywan”, wstydliwym i bez szacunku. Kiedyś ludzie
umierali w domu, w otoczeniu rodziny, teraz najczęściej w
szpitalach, w osamotnieniu. Zanika kulturowy związek między życiem
a śmiercią i cierpieniem.
Odpierają
zarzuty profanacji zwłok mówi, że fotografuje ciała bezimienne,
których tożsamości w kostnicach nie można ustalić. Do zdjęć
pozują mu również żywi ludzie, wtedy im po prostu płaci.
Efekt
końcowy starych zdjęć uzyskuje przez obróbkę negatywu, potem
pozytywu i specjalne techniki druku.
wtorek, 17 grudnia 2013
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Podatek od cumowania jachtów w głębi lądu
Władze miasteczka Castellana
Grotte na Sycylii (region Bari) opublikowały regulamin w sprawie gminnego
podatku, między innymi od jachtów stojących w porcie. Poszli po bandzie, bo
miejscowość wcale nie leży nad morzem. Do najbliższego portu (Monopoli) jest
około 15 km.
Castellana Grotte, to
spokojne miasteczko i jak się z nazwy można domyślić, słynie z grot,
odwiedzanych przez setki turystów.
Sama miejscowość jest dość
typowa, nie ma żadnych rewelacji. Podatek Tares obejmuje m.in. wywóz śmieci i
inne usługi, a rozporządzenie nieopatrzenie skopiowano „na żywca” ze strony
internetowej Viareggio. Dekretu nawet nie poprawiono w nazewnictwie, mówi o
korzystaniu z „akwenu” i że kwota podatku od jachtów i innych jednostek
morskich „zacumowanych w porcie w Viareggio
zależy od ich długości". Tak a propos... Viareggio to znany kurort
nadmorski w Toskanii, położony 1300
km na północ od
Castellana Grotte.
Sprawa wywołała śmiech w całym kraju, a pikanterii temu
zdarzeniu dodaje fakt, że zanim rozporządzenie weszło w życie, przeczytał je
sztab doradców, kierowników gminnych departamentów, cały zarząd miejski, a rada
gminna zebrała się w celu jego przeanalizowania na sześciu posiedzeniach.
Tak do końca nie jest to totalny odlot, gdyż Castellana
Grotte jest liderem międzygminnego porozumienia
turystycznego „Trulli, jaskinie, morze". Chyba po prostu chodziło o
cumowanie jachtów w Monopoli.
Dla jasności – trulii to
domki z charakterystycznymi, kamiennymi dachami w kształcie szpiczastego stożka,
wznoszone niegdyś głównie przez mieszkańców włoskiego regionu Apulia.