Prawie nałożyły się dwie wiadomości
o niewątpliwych „sukcesach” polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Osobiście złudzeń nie mam, to raczej reguła niż wyjątek.
Prawnie ubezwłasnowolniony, chory na
schizofrenię Arkadiusz K., trafił na 5 dni do więzienia w
Koszalinie za kradzież wafelka, wartego 99 gr. Finansowo był goły
jak święty turecki, więc miejscowy dyrektor Okręgowego
Inspektoratu Służby Więziennej, Krzysztof Olkowicz, wpłacił za
niego kaucję 40 zł (za pozostałe dwa dni aresztu) i wypuścił na
wolność. Do Ministerstwa Sprawiedliwości wpłynął donos
„zaniepokojonych funkcjonariuszy", bo art. 57 kodeksu
wykroczeń zabrania opłacania grzywny osobom niebędącym krewnymi
skazanego. Prawdopodobnie czeka go sprawa sądowa.
To jednak pretekst. Krzysztof Olkowicz
podpadł czymś innym. W połowie zeszłego roku nagłośnił sprawę
i zrobił wszystko, żeby pomóc wyjść na wolność innemu choremu
skazanemu - Radkowi Agatowskiemu, który też trafił do więzienia
za drobne kradzieże, a w celi przeżył piekło. Z opinii biegłego
wynika, że współwięźniowie się nad nim znęcali, a nawet
przypalali go papierosami. Prawdopodobnie też go molestowali
seksualnie. Klawisze dostali zdrowy opierdol, posypały się też
kary dyscyplinarne. No cóż, nie wybacza się ptakowi, który „kala
własne gniazdo”.
Ciekawostką jest fakt, że Arkadiusz
K. kiedyś występował w „Szansie na sukces”, śpiewając
piosenkę Elvisa Presleya. W rozmowie z Krzysztofem Olkowiczem, która
zdecydowała o decyzji wpłacenia kaucji, prosił o kilka godzin
przepustki, gdyż... musi nakarmić papużki. Hoduje je w domu, gdzie
mieszka, przygarnięty przez obcych ludzi. Jako „łapówkę”
zaproponował zaśpiewanie „Love Me Tender” Króla. Gdy
wychodził, już w bramie aresztu, zaśpiewał.
A teraz zupełnie z innej beczki, jak
w cyrku Monty Pythona. Kuriozalna jest decyzja prokuratury w Jeleniej
Górze. Dwaj policjanci jechali samochodem mając po 2 promile
alkoholu we krwi i w Cieplicach wypadli z drogi. Samochód kilka razy
dachował, ale „stróże prawa” wyszli z tego cało, mimo że nie
byli przypięci pasami. Świadkowie wypadku twierdzą, że jeden z
nich sam wyszedł z rozbitego samochodu, drugiego wyciągnęło i
zabrało pogotowie.
I co? I nic! Prokuratura półtora roku
badała sprawę i ją umorzyła. Powód? Nie udało się ustalić,
który z nich siedział za kierownicą. Żaden się nie przyznał! Co
prawda, to prawda, zarządzono kosztowne ekspertyzy biologiczne,
osmologiczne i techniczne - bez rezultatu! Postępowanie
dyscyplinarne również umorzono i obaj dalej pracują w policji.
Swoją drogą, prokurator pewnie za bardzo się nie starał znaleźć
„kierowca bombowca”, a przełożeni policjantów po prostu
zamietli sprawę pod dywan.
Ucz się młody! Walniesz setę, to
siadając za kółkiem bierz z sobą „trafionego” kumpla! A potem
sprawa prosta jak sznurek w kieszeni! To nie ja - kolega!
Brawo prokuratorzy, sędziowie, brawo
policja!
Policjant - ludzki, nie ma miejsca w polskiej służbie! Policjant - przestępca, jest - ok!
OdpowiedzUsuń