kontakt

czwartek, 6 lutego 2014

Chory wymiar (nie)sprawiedliwości

              Prawie nałożyły się dwie wiadomości o niewątpliwych „sukcesach” polskiego wymiaru sprawiedliwości. Osobiście złudzeń nie mam, to raczej reguła niż wyjątek.
             Prawnie ubezwłasnowolniony, chory na schizofrenię Arkadiusz K., trafił na 5 dni do więzienia w Koszalinie za kradzież wafelka, wartego 99 gr. Finansowo był goły jak święty turecki, więc miejscowy dyrektor Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej, Krzysztof Olkowicz, wpłacił za niego kaucję 40 zł (za pozostałe dwa dni aresztu) i wypuścił na wolność. Do Ministerstwa Sprawiedliwości wpłynął donos „zaniepokojonych funkcjonariuszy", bo art. 57 kodeksu wykroczeń zabrania opłacania grzywny osobom niebędącym krewnymi skazanego. Prawdopodobnie czeka go sprawa sądowa.
            To jednak pretekst. Krzysztof Olkowicz podpadł czymś innym. W połowie zeszłego roku nagłośnił sprawę i zrobił wszystko, żeby pomóc wyjść na wolność innemu choremu skazanemu - Radkowi Agatowskiemu, który też trafił do więzienia za drobne kradzieże, a w celi przeżył piekło. Z opinii biegłego wynika, że współwięźniowie się nad nim znęcali, a nawet przypalali go papierosami. Prawdopodobnie też go molestowali seksualnie. Klawisze dostali zdrowy opierdol, posypały się też kary dyscyplinarne. No cóż, nie wybacza się ptakowi, który „kala własne gniazdo”. 
               Ciekawostką jest fakt, że Arkadiusz K. kiedyś występował w „Szansie na sukces”, śpiewając piosenkę Elvisa Presleya. W rozmowie z Krzysztofem Olkowiczem, która zdecydowała o decyzji wpłacenia kaucji, prosił o kilka godzin przepustki, gdyż... musi nakarmić papużki. Hoduje je w domu, gdzie mieszka, przygarnięty przez obcych ludzi. Jako „łapówkę” zaproponował zaśpiewanie „Love Me Tender” Króla. Gdy wychodził, już w bramie aresztu, zaśpiewał.
             A teraz zupełnie z innej beczki, jak w cyrku Monty Pythona. Kuriozalna jest decyzja prokuratury w Jeleniej Górze. Dwaj policjanci jechali samochodem mając po 2 promile alkoholu we krwi i w Cieplicach wypadli z drogi. Samochód kilka razy dachował, ale „stróże prawa” wyszli z tego cało, mimo że nie byli przypięci pasami. Świadkowie wypadku twierdzą, że jeden z nich sam wyszedł z rozbitego samochodu, drugiego wyciągnęło i zabrało pogotowie. 
               I co? I nic! Prokuratura półtora roku badała sprawę i ją umorzyła. Powód? Nie udało się ustalić, który z nich siedział za kierownicą. Żaden się nie przyznał! Co prawda, to prawda, zarządzono kosztowne ekspertyzy biologiczne, osmologiczne i techniczne - bez rezultatu! Postępowanie dyscyplinarne również umorzono i obaj dalej pracują w policji. Swoją drogą, prokurator pewnie za bardzo się nie starał znaleźć „kierowca bombowca”, a przełożeni policjantów po prostu zamietli sprawę pod dywan.
             Ucz się młody! Walniesz setę, to siadając za kółkiem bierz z sobą „trafionego” kumpla! A potem sprawa prosta jak sznurek w kieszeni! To nie ja - kolega!
             Brawo prokuratorzy, sędziowie, brawo policja!

1 komentarz:

  1. Policjant - ludzki, nie ma miejsca w polskiej służbie! Policjant - przestępca, jest - ok!

    OdpowiedzUsuń